„Tak naprawdę cała literatura opiera się na dwóch narracjach: ktoś wyrusza w podróż albo nieznajomy przybywa do miasta”. Cytat ten, lubiany przez osoby związane z książkami, przypisywany jest obiegowo wielu pisarzom, z Tołstojem na czele - ale tak naprawdę należy do amerykańskiego pisarza Johna Gardnera. Książka Michała Turowskiego ciekawie wpisuje się w tę zasadę. Bohater „Dziadka nie ma”wyrusza w podróż i wraca do miasta dzieciństwa, ale jako nieznajomy. Nowy Tomyśl nie przeszedł rewolucyjnej przemiany, lecz dla narratora jest już tylko przestrzenią odsyłającą do przeszłości. A przede wszystkim - dziadka nie ma. Ani w Nowym Tomyślu, ani nigdzie. Został tylko we wspomnieniach, których kształt jest zmienny i podlega ciągłym negocjacjom. Ale zacznijmy od początku.
Turowski to nowe nazwisko na rynku literackim. Opublikował wprawdzie dwa lata temu dokumentalny „Atlas napojów energetycznych”, jest to jednak dzieło o tyle olśniewające, co niszowe (chociaż stworzone z wielkim poświęceniem: autor przetestował wszystkie obecne na rynku energetyki, zbadał ich skład i podjął się trudów opisania smaku). „Dziadka nie ma” to jego powieściowy debiut, opublikowany poza obiegiem wielkich wydawnictw, reklamowany na tzw. pleckach przez Olgę Drendę, Natalię Fiedorczuk i Bolesława Chromrego.
Komu służy wspominanie zmarłych?
Narrator jest pierwszoosobowy, nazywa się Michał Turowski i próbuje opisać żałobę po dziadku ze strony ojca, który zmarł na skutek powikłań po zawale, pomimo pomyślnych z początku rokowań. Formalne utożsamienie autora/autorki z narratorem/narratorką to dość powszechny pomysł u polskich debiutantów i debiutantek.Dodaję „formalne”, bo oczywiście w krytyce literackiej nie uznajemy takich sztuczek, autor to autor, a narrator to narrator, chociażby zapisał swoje życie sekunda po sekundzie i dołączył potwierdzający chronologię materiał filmowy. Nawet jeżeli postaci mają zmienione imiona, szybko dekodujemy ten zabieg. Pozostaje on jednak dla mnie ciekawy, bo prowadzi w dwa odmienne kierunki i na dwa sposoby konstruuje autorską tożsamość. W pierwszym przypadku służy zbliżeniu z publicznością: oto ja, Michał Turowski, piszę jako Michał Turowski i daję wam serce na tacy, nieco tylko obrobione literacko. Emocje, które tu widzicie, mogą wydać się wam nieadekwatne, ale są moje. Drugi przypadek, czyli zmienione imiona, chroni przed całkowitym obnażeniem: to nie ja, to Krystyna/Lucyna/Marta i Łukasz, tacy są, bo takich ich wymyśliliśmy w oparciu o znane nam historie młodych ludzi. Jest jeszcze trzeci wariant, który widać między innymi w „Wydatkach” Łukasza Zawady. Autor-Zawada konstruuje zupełnie sztucznego narratora-Zawadę, przerysowane enfant-terrible. Jest to chyba najbardziej ryzykowna strategia - Kurt Vonnegut pisał w „Matce Nocy”, że trzeba bardzo uważać, kogo się udaje, bo kreacja ma zazwyczaj silniejsze oddziaływanie niż prawda. Egzaltowany Zawada przyrasta do autora i nigdzie się nie wybiera.
Turowski-narrator próbuje zmierzyć się z opowieścią o śmierci dziadka. Wydaje się, że nie powinno być to szczególnie trudne. Starszy pan miał długie i bogate życie, był znaczącą postacią w życiu miasteczka, rodziny i wnuka, który spędzał u niego każde wakacje dzieciństwa. A jednak Turowski-narrator szybko odkrywa piekło pisarskiej samoświadomości. Bo z czym właściwie się kontaktuje, próbując opowiedzieć o niespodziewanym odejściu dziadka i jego konsekwencjach? Komu służy wspominanie zmarłych? W klasycznym ujęciu oczywiście zachowaniu pamięci o ich życiu, dobroci, drobnych nawykach, które w innym wypadku przepadną w czasie, zostawiając kilka zbanalizowanych wspomnień. Ale Turowicz-bohater Turowicza szybko odkrywa, że przywołując dziadka nie może powstrzymać się przed pisaniem o sobie i zaczyna surowo przywoływać do porządku. Przecież śmierć jest potężnym rytuałem przejścia, w zasadzie jedynym, którego nie jesteśmy w stanie przeskoczyć ani zredukować. Można się zestarzeć, ale nigdy nie dorosnąć, można zrezygnować z zakładania rodziny, natomiast niewątpliwie wszyscy umrzemy i na razie nie ma od tego faktu ucieczki. Śmierć powinna więc zaowocować poważnym podejściem do tematu i ekspresowym przypływem dojrzałości w tych, którzy są jej świadkami.
Turowski ma świadomość, że łańcuch pokoleń właśnie się skrócił. Do tej pory patriarchą był dziadek, ale teraz dziadka nie ma. Jego rolę przejmuje ojciec, kim więc powinien stać się on? Dorosłym mężczyzną, który jest gotowy do zbudowania domu, rodzicielstwa i sadzenia drzew. Tymczasem niezależnie od tej świadomości trwa rzeczywistość, w której bohater zajmuje z dziewczyną wynajętą kawalerkę, miota się między pracą zarobkową a tworzeniem muzyki eksperymentalnej, a chwilę po otrzymaniu wiadomości o pobycie dziadka w szpitalu wsiada do samochodu kumpla, który pokazuje mu idiotyczny filmik z internetu. W pamięci nie pozostaje więc doniosły moment, który za parę tygodni nabierze ostatecznego znaczenia. Pozostaje uczucie, że przeżyło się go kretyńsko, niedojrzale i niewłaściwie. I zamiast wziąć to na klatę, pisze całą książkę, żeby jakoś to wytłumaczyć, a w niej między szwami ciągle wyłazi to samo: dziadka nie ma, ale ja jestem i nie uznaję tego za szczególnie szczęśliwą okoliczność.
Nowa jakość męskich opowieści
Zwracam tutaj uwagę na aspekt książki, który wydaje mi się najciekawszy i w pewien sposób wymagający wyciągnięcia na stół. Na pierwszym planie „Dziadka nie ma” zawiera wszelkie klasyczne elementy opowieści o odchodzeniu bliskiej osoby i konfrontowaniu z mitologią dzieciństwa. Nowy Tomyśl, który wydawał się wieczny, nagle zostaje miejscem na mapie, do którego się już nie jeździ - na skutek formalnych zawirowań gospodarstwo dziadka trafia do jego drugiej żony. Ile razy można pojechać na sentymentalną wycieczkę żeby patrzeć na chodniki, o które kiedyś stłukło się kolana? Każdy taki wyjazd pokazuje tylko pustkę i uporczywość pamięci, która chciałaby wskrzeszać martwe emocje.
Nową jakością męskich opowieści o odchodzeniu jest dla mnie jednak obnażanie własnej wrażliwości, do którego być może przywykliśmy w jakimś stopniu w wielkomiejskich bańkach, gdzie spotkania rozpoczyna wymiana informacji o skuteczności aktualnie zażywanych antydepresantów. Natomiast nadal nie wydaje mi się to normą. Widzę tę wrażliwość u Turowicza, widzę u Mateusza Pakuły, autora „Jak nie zabiłem mojego ojca i bardzo tego żałuję”. Śmierć jest okazją do dotknięcia rąk ojca, czego nie robiło się często od dzieciństwa. Turowicz widzi dziadka już martwego, ale także dotyka jego dłoni i przeżywa momenty bliskości z rodzicami, opowiada ojcu z poczuciu własnej nieadekwatności i zostaje wysłuchany, a potem niesie urnę i nie przewraca się na drodze do grobu, chociaż cały czas ma o to obawę.
Smutna i dorosła
„Dziadka nie ma” jest też szczera językowo, momentami niezborna, przegadana, czasem wulgarna i pobudzająca do śmiechu, straszliwego rechotu, który wyrywa mi się w najbardziej niestosownych momentach, bo nie umiem już dłużej być smutna i dorosła. A może dorosłość taka jest - nigdy nie dorośniemy w niej do swoich wyobrażeń, zawsze będziemy przekonani, że czegoś jest za mało, że wszystko podszyte dzieckiem i ktoś jest nami głęboko rozczarowany.
„Może po prostu wierzyłem, że będzie inaczej. Nie wiem jak, ale po prostu inaczej. Bardziej romantycznie? Bardziej filmowo? Nic z tego, bo to szare życie, a życie nie jest romantyczne ani filmowe. Spędziłem miły weekend z dziewczyną, ale prawda jest taka, że aleja wspomnień, którą spacerowałem, donikąd mnie nie doprowadziła”
Tak pisze Turowski, a ja od razu przypominam sobie zdanie z Houellebecqua, dla którego warto było znieść wszystkie jego męskie fantazje i bolączki: „W życiu może przydarzyć się wszystko, a przede wszystkim nic”. Zostawiam was z tą poniekąd wyzwalającą świadomością.
Więcej recenzji znajdziecie w pasji Czytam.
Komentarze (0)