„Chaos” powstał na podstawie serii Roberta J. Szmidta "Szczury Wrocławia". Produkcja oryginalna jest dostępna w ramach Empik Go.
Rozmowa z Piotrem Adamczykiem
Izabela Szymańska: Zagrałeś wiele pięknych ról, portal Filmpolski.pl twierdzi, że tych przed kamerą było ponad 120…
-
Piotr Adamczyk: - Zaskoczyłaś mnie, dawno ich nie liczyłem.
Byli wśród twoich bohaterów wielcy Polacy, były romantyczne historie. Tymczasem świat „Chaosu”, można podsumować zdaniem: „Zombie kontra ZOMO”. Jak się w nim odnalazłeś? Czytasz fantastykę?
- Głównym wyzwaniem dla aktora jest odnalezienie się w formie, jaką jest słuchowisko. Policzyłaś role przed kamerą, ja mogę przebić tę liczbę liczbą ról radiowych – zagrałem ich ponad 800.
Kiedy zdążyłeś aż tyle zagrać?
- Zbierałem to doświadczenie studiując w szkole teatralnej i przez kilka kolejnych sezonów, jako aktor-świeżak. Przez pierwsze 10 lat drogi zawodowej funkcjonowałem tak: rano miałem próbę w Teatrze Współczesnym. Potem wsiadałem w tramwaj i jechałem do Teatru Polskiego Radia na Woronicza, gdzie nagrywałem słuchowisko. Nagrania kończyłem o godzinie 17 i wracałem do teatru na spektakl.
Radio to była wielka przygoda. Po pierwsze spotkanie z literaturą, bo jej wybór w słuchowiskach jest ambitniejszy niż w scenariuszach filmowych. A po drugie spotkanie z aktorami o dużym doświadczeniu. Był to dla mnie ogromny trening i rozwinięcie świadomości aktorskiej, wiele się w Teatrze Polskiego Radia nauczyłem. I pewnie też dlatego zostałem zaangażowany do „Chaosu”.
A jeśli chodzi o fantastykę to jako młody człowiek zaczytywałem się w niej: trylogia Tolkiena, książki Lema, Sapkowskiego – uwielbiałem je. Pierwszy spektakl, który wyreżyserowałem jako nastolatek, żeby zdobyć dyplom instruktora teatralnego w Ognisku Teatralnym u państwa Machulskich przy Teatrze Ochoty, był na podstawie twórczości Stanisława Lema. Rzecz działa się na innej planecie.
Pamiętasz co cię pociągało w tej literaturze? Obserwując fanów fantastyki mam wrażenie, że to grupa bardzo wiernych czytelników, którym odpowiada to, że ten świat ma tak mało wspólnego z rzeczywistością, a jednocześnie jest tak bogaty.
-
Jak patrzę na Tolkiena czy „Wiedźmina" – na którego serialową wersję bardzo czekam – to myślę, że jest to związane z tęsknotą za światem, gdzie istnieją trochę inne zasady niż w tej naszej rzeczywistości - bardziej rycerskie, bliskie temu, w co wierzyliśmy, gdy byliśmy dziećmi, czyli, że w cenie są lojalność, przyjaźń, siła, honor, upór, to wszystko czym można pokonać złe potwory.
A ja też cenię też sobie Lema i futurystykę, bo myślę o tym, co nas czeka - żyjemy w czasie ogromnych skoków technologicznych i obserwuję jak zmienił się czas, relacje międzyludzkie, choćby odkąd wynaleziono komórki.
„Chaos” powstał na podstawie powieści Roberta J. Szmidta „Szczury Wrocławia”, literatury postapokaliptycznej, która nawiązuje do przeszłości, do epidemii ospy z lat 60. Twój bohater to Przemysław Mawet – porucznik ZOMO.
- Ze swojej funkcji to mało szlachetna postać, niemniej jest on bardzo przenikliwym strategiem, rodzajem śledczego. To on pierwszy dostrzega powagę sytuacji, pojmuje to, co nie mieści się w głowie różnego rodzaju decydentom. Wie, że ta nowa zaraza to nie jest zagrożenie od imperialistów, a coś z innego świata, coś o czym się nam nie śniło. I kiedy z tym bohaterem przechodzimy przez świat - okazuje się, że ma coraz więcej racji.
Dla mnie udział w „Chaosie” to też przygoda zabawy z wyobraźnią słuchacza dzięki nowej technologii, która mnie zachwyciła. Dostałem plik dźwiękowy, który uświadomił mi jak wyjątkowo reaguje nasz mózg w momencie, kiedy odsłuchujemy nagranie z przestrzennego mikrofonu nowej generacji. Gdy założysz słuchawki i zamkniesz oczy, to tak jakbyś była w innym świecie. Pokój, w którym słuchasz - przelatuje nagle w inne rzeczywistości: słyszysz kroki tuż za sobą, ktoś szepcze ci do ucha. Sam przeżyłem ten plik dźwiękowy tak mocno, że prawie zerwałem słuchawki z uszu i jestem przekonany, że słuchacze „Chaosu” także będą słuchawki z uszu zrywać, a zarazem doświadczą przeżycia niemal metafizycznego.
Myślę, że to jest krok w przyszłość, jakiś pierwszy zwiastun tego, jak będzie wyglądała kultura w kolejnych dekadach. Technologia audiowizualna zmierza do tego, żeby film, słuchowisko czy połączone te sztuki stawiały widza/słuchacza w centrum wydarzeń, by odbierał kreowany świat jak najbardziej realnie – wszystko będzie się działo wokół ciebie. Kto wie, może nawet będziesz mieć wpływ na akcję.
A dla aktora, który to nagrywa to też niecodzienna sytuacja – przez chwilę mówiliśmy do mikrofonu, który miał uszy, więc mogłem np. szeptać przy małżowinie. To było naprawdę inspirujące! Prosiłem: spróbujmy jeszcze raz, z tej strony, z innej, bo bardzo się starałem, by tę nową technologię wykorzystać do cna, wycisnąć jak cytrynę.
Grając w Teatrze Polskiego Radia lubiłem to tworzenie dźwięków, kiedy trzeba było tupać, szeleścić, a wszystkie walki z „Ogniem i mieczem” można było nagrać dwoma sztućcami – staraliśmy się, żeby ze skromnych materiałów w studio wytworzyć efekt walki na miecze.
To ciekawe, że tak duża, wielowątkowa, złożona powieść jak „Szczury Wrocławia” jest realizowana właśnie jako słuchowisko, serial-audio.
- Gdyby „Chaos” próbować zrobić w Hollywood i pokazać zombie w wysokobudżetowym filmie, to oczywiście mogłoby być ciekawie, ale myślę, że ludzka wyobraźnia jest na tyle bogata, że każdy słuchacz - słuchając naszego słuchowiska - nakręci we własnej wyobraźni dużo bardziej efektowny film. Cisza przed mikrofonem może wytworzyć więcej emocji, niż armia zombie, która rusza z ekranu.
A ty słuchasz audiobooków?
- Tak. Bardzo je lubię. I to nie tylko polskie – odkryłem, że słuchanie audiobooków i słuchowisk w obcych językach jest dobrym sposobem, aby się w nich podszkolić. A czytanie książki równocześnie ze słuchaniem audiobooka, to wręcz rodzaj lekcji językowych.
Jesteśmy na początku kulturalnego sezonu. W październiku do kin wchodzi „Ikar. Legenda Mietka Kosza” – oparty na biografii niewidomego jazzmana z lat 60. Podobno to ty podpowiedziałeś tę historię Maciejowi Pieprzycy. Jak na nią trafiłeś?
- To jest dla mnie wyjątkowy film. W 2010 roku prowadziłem w Filharmonii Narodowej koncert niewidomych muzyków. Zapowiadałem też fragmenty utworów nieżyjących już artystów i wtedy usłyszałem utwór jazzowy tak piękny i tak wzruszający, że zacząłem pytać o autora. Pani Elżbieta Oleksiak z Polskiego Związku Niewidomych powiedziała mi, że to Mieczysław Kosz i w skrócie opowiedziała jego historię. Od razu jego życiorys skojarzył mi się z mitem o Ikarze i wydał idealnym tematem na film. Mieczysław Kosz urodził się w ostatnim roku wojny, w bardzo biednej rodzinie. Kiedy odkryto, że ma duży problem ze wzrokiem ojciec zaniósł go do stajni, żeby konie go zadeptały. Potem matka oddała syna do szkoły dla niewidomych dzieci i tam krok po kroku udało się odkryć jego talent. Jako kilkunastoletni chłopiec sam zaczął grać jazzowe akordy, a jazz był wtedy zakazany - jednak los go cudownie poprowadził. Osiągnął wiele jazzowych laurów: wygrał Jazz Jamboree, koncertował we Francji, Szwajcarii, został uznany przez Billa Evansa za jednego z trzech największych jazzmanów tych czasów. Potem tragiczny upadek z okna zakończył jego krótkie życie. Dziś pamięta go głównie środowisko jazzowe, tymczasem jego talent zasługuje na to, żeby o nim wiedzieć powszechnie.
Chodziłem z tym pomysłem przez wiele lat, ale dopiero, kiedy grałem w filmie Maćka Pieprzycy „Jestem mordercą” zrozumiałem, że to jest pomysł dla niego i z przyjemnością mu ofiarowałem. Byłem spirytus movens developmentu, rozmawialiśmy z autorem książki „Tylko smutek jest piękny…” z panem Krzysztofem Karpińskim, z osobami, które Mieczysława Kosza pamiętały, powstawały pierwsze zarysy scenariusza. Z Maćkiem znaleźliśmy producenta i wszystko zaczęło żyć swoim finansowo-producenckim życiem już beze mnie. Maciek napisał naprawdę dobry scenariusz i wyreżyserował go w sposób wybitny. Miałem ogromną satysfakcję, kiedy odbierając Srebrne Lwy w Gdyni podziękował mi za impuls do tego filmu. Pewnie w nagrodę za moje zasługi otrzymałem w „Ikarze…” skromną rolę pianisty – konkurenta.
Nie zgodzę się, że to skromna rola! W relacji tych dwóch bohaterów jest duży wachlarz emocji, są sceny zabawne, wzruszające, dowcipne; jest w nich napięcie między rywalami, jest gorycz tego, który musi pogodzić się z zejściem z piedestału. I są odniesienia do roli Chopina – tu może się zatrzymam, żeby nie zdradzać czytelnikom za dużo.
- Cieszę się, że tak to wygląda dla widza. Cieszą mnie też nagrody, które posypały się na Festiwalu w Gdyni – dla Dawida Ogrodnika, który jest stworzony do tej roli i ten temat czekał na niego, ale też za kostiumy, charakteryzację, zdjęcia, muzykę Leszka Możdżera i Srebrne Lwy dla całego filmu. A mi zostaje ta radocha, że jestem „biologicznym ojcem” – jak mnie nazwał kiedyś reżyser. Byłem wzruszony, że iskra rzucona w odpowiednim momencie potrafi rozpalić serca tylu osób. Ale jej pełna siła ujawni się, kiedy „Ikar…” wejdzie do kin i dotrze do widzów. Wyjątkową siłą tej historii jest to, że to film, który może być zarówno filmem festiwalowym jak i przeznaczonym dla szerokiej widowni. A także ważnym dla wszystkich niewidomych, bo wyjaśnia ich świat widzącym.
Wielu bohaterów tego filmu ma pierwowzór w rzeczywistości. A twój Bogdan Danowicz?
- Inspirujemy się różnymi pianistami. Kosz na pewno miał konkurentów, kolegów po fachu, którzy święcili triumfy, a on podważył ich pozycję. Ale moja rola nie odnosi się do nikogo konkretnego.
Brałeś lekcje fortepianu?
- Tak, mieliśmy bardzo pięknie przygotowane przez Leszka Możdżera pianistyczne ściągi wideo: ujęcie na lewą rękę, na prawą, z góry, z boku; mieliśmy czas przetrenować te fragmenty. Mam nadzieję, że wypadły przekonująco.
Bardzo! Aż się zdziwiłam, że nie grasz na fortepianie, bo jednak „Chopin…”…
- Po roli Chopina otrzymywałem pytania, jakie konserwatorium skończyłem. Ciekawe jak będzie teraz po tym kursie jazzowym. Naprawdę po konserwatorium jest Dawid Ogrodnik. Jego palce przebiegały po klawiaturze z wirtuozerią nie do podrobienia. Cieszę się, że tak pięknie wykorzystał potencjał tej niezwykłej postaci. I nie mogę doczekać się premiery.
Ale to dopiero pierwszy tytuł, w jakim pojawisz się w tym sezonie na ekranie.
- Tak, czekają kolejne i będzie to taka mieszanka gatunkowa. Patryk Vega nakręcił film o handlu dziećmi „Small world”. Zdjęcia mieliśmy i w Polsce i w Tajlandii; udawaliśmy też w Polsce Rosję. Grała śmietanka rosyjskich i litewskich aktorów, wśród nich Aleksiej Serebriakow znany m.in. z „Lewiatana”. Gram w „Small world” bardzo trudną rolę, która pokazuje bohatera przez całe życie. Determinuje je jedna sprawa: zaginięcie dziecka. To także opowieść o tym, jak jeden moment może zaważyć na całym życiu. Mój bohater poświęca się odnalezieniu dziecka, mimo że to śledztwo trwa prawie 20 lat.
A zupełnie z drugiego bieguna będzie farsa w kinie, czyli „Mayday”. To bardzo popularny tytuł teatralny Raya Cooneya, grany z powodzeniem w wielu teatrach i to nie tylko rodzimej dla autora Wielkiej Brytanii. Ale okazało się, że przeniesienie teatralnego tekstu do kina to nie jest prosty zabieg. Producent filmu Wojtek Pałys, dążył do tego, żeby zacząć zdjęcia, dopiero, kiedy tekst będzie naprawdę dobry. Pracował przy nim Amerykanin Sam Akina, i rzeczywiście dialog, poczucie humoru jest odważniejsze niż to, do którego przywykliśmy. Brałem udział w wielu komediach romantycznych, więc mogę powiedzieć, że często dowcip jest ugrzeczniony, tak, żeby nikogo nie obrazić, nie przekląć, żeby nie było taniego żartu. To, czego brakuje to odwaga, ale z wyczuciem smaku. Mam wrażenie, że razem z całą ekipą aktorska, czyli Adasiem Woronowiczem, Weroniką Książkiewicz, Anią Dereszowska, Andrzejem Grabowskim i wieloma innymi udało nam się szarżować z umiarem, i stworzyć farsę w kinie. Dochodzą do mnie wieści z montażowni, że montażysta chce rzucić tę robotę, bo go boli brzuch ze śmiechu!
Więcej informacji na temat produkcji znajdziesz na oficjalnej stronie serialu audio „Chaos” w Empik Go.
Komentarze (0)