Autorka: Olga Wróbel

Olga Hund zadebiutowała w roku 2018 mikropowieścią „Psy ras drobnych”. Książka wydana w Korporacji Ha!art (jedynym polskim wydawnictwie, które nie boi się publikować debiutów odbiegających od czytelniczych oraz rynkowych przyzwyczajeń) przyniosła Oldze Hund rozgłos w świecie literackim, Nagrodę Literacką im. Witolda Gombrowicza, Nagrodę im. Josepha Conrada i nominację do Nagrody LIterackiej Gdynia. W tym roku w Wydawnictwie Czarne ukazała się druga książka autorki „Łyski liczą do trzech”. Mówi się, że najtrudniej przebić własny, doceniony krytycznie debiut, ale w tym przypadku nie ma cienia wątpliwości – „Łyski...” stanowią duży kroki naprzód pod względem narracyjnym i językowym. Jest to też książka o wiele trudniejsza. Dlaczego?

Kilka słów o debiucie Olgi Hund

Najpierw kilka słów o „Psach ras drobnych”. Książka opowiada o doświadczeniach młodej pacjentki szpitala psychiatrycznego. Moją uwagę zwróciło uwzględnienie w tej narracji perspektywy płciowej. Pobyt na oddziale jest inny dla mężczyzn, inny dla kobiet. Nie chodzi tu wyłącznie o kwestie biologiczne, związane z cielesnością poddaną szpitalnemu i medycznemu reżimowi, a więc niekontrolowaną, obnażoną. Zasadnicza różnica tkwi w tym, co czeka na zewnątrz, kiedy terapia tym razem dobiegnie końca. A pobyt w szpitalu rzadko bywa doświadczeniem jednorazowym. Większość pacjentów oraz pacjentek – przystosowanych do reguł panujących w salach i na korytarzach – prawdopodobnie trafi tam znowu.

„Przepustki najwcześniej wydaje się po dwóch tygodniach, zwykle na weekendy – na posprzątanie, popranie dzieciom. Bo przecież w domu wciąż jesteśmy matkami, żonami, dziewczynami”.

Czy życie w pracowo-domowym kołowrotku doprowadza kobiety do ucieczki w chorobę? Jeżeli tak, to oddział psychiatryczny jest tylko pozornie bezpiecznym miejscem. Tkwi poza czasem, ze swoimi otępiałymi pacjentkami – ale one nawet w mgiełce leków wiedzą, że gdy wyjdą, dalej będzie dokładnie tak samo. Nie ma magicznej różdżki, która podczas ich nieobecności spłaci chwilówkę, uporządkuje mieszkanie i wyśle zięcia-kombinatora za siódmą górę. Problem tylko pozornie tkwi w ich ciałach i mózgach, w ich zaburzonym czuciu oraz reagowaniu. Hund ujawnia, że w gruncie rzeczy ma on charakter strukturalny.

„Tu się, pani Olgo, rozchodzi o to, jak se ktoś radzi z tym, no, rozczarowaniem. Czyli wtedy, jak ni chuja nie dostaje tego, czego chce. I jak się spokojnie rozczaruje, to zdrowy, a jak pokaże, że jest rozczarowany, przykładowo wyjebie w wiatę przystanka, a akurat patrol będzie jechał, to już psychiczność” – mówi jeden z pacjentów na zorganizowanym dla hospitalizowanych grillu.

W tym zdaniu ukrywa się jeszcze jedno istotne spostrzeżenie: rozczarowanie jest nieuniknione, a jedyna zmienna to sposób, w jaki sobie z nim radzimy. Lektura pozostawia czytelników i czytelniczki z pytaniem, czym jest rozczarowanie we współczesnym świecie i czy dla wszystkich grup społecznych oznacza to samo.

 

Psy ras drobnych

 

Inni i nasi w „Łyski liczą do trzech”

Akcja drugiej książki Olgi Hund rozgrywa się w Czechach, podczas festynu. Wydarzenie ma w zamyśle integrować Czechów i Czeszki z Caaakami, grupą etniczną mieszkającą na terenie ich kraju. Caaakowie są przedmiotem nieustających dyskusji i oświeconych programów, które mają im pomóc w asymilacji. Żyją na marginesach, w koczowiskach zbudowanych z blachy falistej i śmieci. Mężczyźni naprawiają patelnie, a kobiety noszą dużo sztucznej biżuterii, kolorowe spódnice i wyłudzają zasiłki na liczne, brudne dzieci bawiące się na ulicach. Przynajmniej tak widzą to porządni, płacący podatki obywatele i obywatelki Czech. Caaakowie są modelowymi innymi: trochę odpychającymi, trochę fascynującymi, także za sprawą trzeciego oka, umiejscowionego pośrodku czoła. Ładnie wychodzą na zdjęciach, ale poza tym żaden z nich pożytek.

Podczas wspomnianego festynu dochodzi do tragicznego wypadku. Jeden z policjantów, którzy mają chronić uczestników przed agresją grup nacjonalistycznych (w teorii), strzela przypadkiem do bawiącego się w krzakach caaackiego chłopca. Dziecko umiera na miejscu.

Grupy rozwścieczonych Caaaków zaczynają atakować funkcjonariuszy i rozbijać radiowozy. Policja wdraża standardowe procedury: protestujących rozpędzić, sprawę zatuszować, wydając oświadczenie typu; „No niedobrze się stało, ale gdzie byli rodzice tego dziecka/chcącemu nie dzieje się krzywda/winni zostaną ukarani, a tak się składa, że nie ma ich w szeregach policji”. Jednak zbyt wiele osób widziało, co wydarzyło się naprawdę, w tym anarchistyczne aktywistki, obecne na festynie: Janka o polskich korzeniach oraz Caaaczka Marie. Obie kobiety postanawiają, że tym razem policja nie wywinie się tak łatwo. Podążają śladem policjanta, wysłanego pod przybranym nazwiskiem na nagły urlop do sanatorium. Jako świadka i przedstawiciela światowego sumienia zabierają ze sobą George’a, amerykańskiego turystę, który z naiwnym zainteresowaniem przemierza Europę, żeby uciec od własnych problemów.

W mediach mówią, że…

Hund pokazuje, w jaki sposób krok po kroku konstruuje się figurę wspólnego wroga. Najpierw wyróżniająca cecha, najlepiej biologiczna, a więc niezmienna, niepodlegajaca dyskusji: Caaakowie mają trzecie oko (Żydzi długie nosy i ciemną karnację, a dzieci z in vitro „bruzdę dotykową”). Z odmiennością fizyczną muszą wiązać się cechy charakterologiczne, szczególnie zagrażające potencjalnie ładowi, który sobie cenimy. A więc trzecie oko Caaaczek potrafi rzucać urok na mężczyzn, którzy oddają hipnotyzerkom wszystko: pieniądze, kluczyki do samochodu, akty własności mieszkań. Dlaczego kobiety to robią? Bo Caaakowie są leniwi i podstępni. Nie chce im się pracować, wolą kraść i szkodzić innym (Żydzi rządzą światem, feministki nienawidzą mężczyzn, a lobby LGBT chce uczyć dzieci w przedszkolach masturbacji).

Potem trzeba jeszcze dopracować wizualne imaginarium, odpowiadające społecznym przekonaniom. Dlatego Caaaków filmuje się w brudnych pokojach prowizorycznych domów. W kadrze musi się znaleźć gromada rozwrzeszczanych dzieci, które powinny być przecież w szkole. A najlepiej, jeśli w tle rozgrywa się jeszcze jakiś konflikt.

W ten sposób neguje się istnienie spokojnych Caaaków, Caaaków czystych i wykształconych. Osoby niewpasowujące w negatywny obraz mniejszości są eliminowane z dostępnych przekazów. Pomija się też kontekst pokazywanych materiałów. Domy są prowizoryczne, bo Caaakowie wyrzucani z kolejnych miejsc nauczyli się nie przywiązywać do trwałości budynków. Panuje w nich bałagan, bo materiały kręci się w porze obiadowej, kiedy kobiety uwijają się w kuchni. Dzieci nie przebywają w szkole, bo jest sobota.

Jednak nad tym standardowy odbiorca wiadomości nie będzie się zastanawiał – zobaczy znajomy obraz, który umocni istniejący już stereotyp inności i potencjalnego zagrożenia. Skoro zagrożenie istnieje, to nie jest niczym dziwnym, że na integracyjny festyn wysyła się policjantów w rynsztunku szturmowym. I że jeden z nich, zmęczony upałem (oraz własnym życiem) strzelając do uciekającego psa, trafia dziecko. Przecież w mediach mówią, że Caaaczki to matki-samice, które ledwo potrafią policzyć swoje młode. Mała strata, krótki żal. Można spokojnie wrócić do picia piwa na działce.

 

Łyski liczą do trzech

 

W buncie trzeba się szkolić

Olga Hund znakomicie radzi sobie z prowadzeniem narracji. Świetnie konstruuje świat przedstawiony, w tym postaci, brawurowo omijając dwie pułapki. Pisząc o mniejszości wykluczonej przez system ławo byłoby spolaryzować postawy: szlachetni antysystemowcy kontra opresyjne instytucje państwa. W „Łyskach…” jednak nic nie jest czarno-białe. Policjanci też muszą jeść oraz utrzymywać rodziny, a Caaakowie mogliby umyć swoje dzieci i lepiej ich pilnować.

Hund unika nadmiernego empatyzowania, tworząc autentyczne, skomplikowane postaci, komunikujące się z czytelnikami i czytelniczkami poprzez monologi wewnętrzne (fantastycznie i żywo napisane). Owszem, możemy współczuć stojącemu w pełnym słońcu policjantowi, który boleśnie odczuwa ból odparzonych stóp i przeżywa fakt, że nie chce do niego podejść nawet stary kundelek. Natomiast ani my, ani policjant nie mamy wątpliwości co do tego, że strzelać na festynie i w tłumie nie należy. I tej moralnej prawdy nie zmienimy, niezależnie od tego, ile razy odwrócimy kota ogonem – w publicznej debacie i własnych głowach.

„Łyski liczą do trzech” to książka, którą powinniśmy czytać i wziąć sobie do serca. Wprawdzie autorka przenosi akcję do Czech, traktowanych w Polsce z przymrużeniem oka (bo Szwejk, bo Hrabal, bo knedliczki i śmieszne zdrobnienia), ale jest to wybieg mający uśpić naszą czujność. Na kartach powieści w czeskich wiadomościach pojawiają znajome obrazy i powtarzana metodą zdartej płyty narracja o podłych innych: roszczeniowych matkach, bezrobotnych na zasiłkach, migrantach zabierających pracę, Ukraińcach z nożami w cholewach butów.

Tak naprawdę festyn w Zlinie odbywa się codziennie, wszędzie, w Polsce także, a może przede wszystkim. Parafrazując znane słowa Martina Niemöllera, nie protestujemy, bo nie jesteśmy Caaakami, ale kto wie, jak długo pozostaniemy sytymi obywatelami pierwszej kategorii? Olga Hund pokazuje, że nie można spać, a w buncie trzeba się szkolić – w innym wypadku kiedy to nas zaczną opisywać w mediach jak antropologiczne okazy, nie będziemy umieli nawet słabo pisnąć.

Wszystkie recenzje ze wspólnego projektu Unii Literackiej i Empiku znajdziesz na specjalnie przygotowanej stronie - link w grafice poniżej.

Unia literacka i Empik

A jeśli chcesz posłuchać rozmowy o projekcie to zobacz spotkanie o projekcie Wybór Krytyków kliknij w link tu.