Aquaman - Wan James


Przed erą superbohaterów

Patrząc na napompowany superbohaterami wszelkiej maści przemysł rozrywkowy, trudno dziś wyobrazić sobie, że 80 lat temu świat nie słyszał nawet o przebranych w wymyślne stroje tropicielach zła i występku. Amerykańskie społeczeństwo, umęczone reperkusjami wielkiego kryzysu z przełomu lat 20. i 30., potrzebowało lekkiej, ale krzepiącej rozrywki, którą znajdowało właśnie w komiksach. „Golden Age of Comic Books” zaczęła się zaś od debiutu „Człowieka ze stali”, czyli Supermana, który pierwszy raz pojawił się na łamach zeszytu „Action Comics #1” wydanego 18 kwietnia 1938 roku przez DC Comics, znanego wówczas jako Detective Comics. Clark Kent, za dnia „zwykły obywatel”, przedstawiciel klasy pracującej, wykorzystywał swoje nadnaturalne moce, aby ratować tych, którzy potrzebowali go  najbardziej. To proste założenie stało się podwaliną sukcesu Supermana - jego przygody i nieskomplikowana (początkowo) filozofia za nimi stojąca, świetnie rezonowały wśród spragnionych sprawiedliwości i pozytywnych wzorców, ledwo wiążących koniec z końcem obywateli. I chociaż wkrótce w stajni DC pojawili się też Batman, Wonder Woman, Green Lantern oraz cały szereg przeróżnych postaci, żadna z nich nie zdefiniowała komiksu - i szerzej, zjawiska „superbohatera” w ogólnym ujęciu - tak, jak Superman.

I wtedy wchodzi on… w rajstopach

Jednym z wiernych czytelników publikacji DC Comics był Martin Goodman, redaktor i wydawca pracujący w sektorze prasy, którą dziś nazwalibyśmy brukową. I chociaż z pewnością był on fanem komiksu, śledził go pilnie przede wszystkim w związku z faktem, iż szykował się do stworzenia własnego wydawnictwa. I tak, w październiku 1939 roku, na rynku zadebiutował „Marvel Comics #1”, stworzony przez nowo powstałe Timely Comics, w którym świat poznał Człowieka-Pochodnię oraz Sub-Marinera. Uniwersum to rozrastało się w imponującym tempie, a typowym komiksom o superbohaterach, podobnie jak we wszystkich konkurencyjnych oficynach, towarzyszyły serie romantyczne, westernowe, detektywistyczne czy horrorowe. Słowem: cały naród czytał komiksy. Były tanie, dużo tańsze od tradycyjnych książek (ceny kształtowały się zazwyczaj od 5 do 10 centów), więc dostępne dla wszystkich; mnogość podgatunków umożliwiała trafienie do bardzo różnorodnych odbiorców - zarówno dzieci, młodzieży, jak i dorosłych; wreszcie, komiksy posiadały „magiczną” moc przenoszenia w odległe krainy, przeżywania niesamowitych przygód i oderwania się od biedy i monotonii codziennego życia.

Złota Era Komiksu

Wspomniana już „Złota era komiksu”, datowana na końcówkę lat 30. i całe lata 40., gwarantowała dobre zyski nie tylko DC Comics i Marvelowi, ale także innym wydawcom, jak chociażby Crestwood Publications, American Comics Group, Dell Comics czy Archie Comics. Branża kwitła, zeszyty z przygodami przeróżnych superbohaterów o sercach przepełnionych heroizmem i miłością do ojczyzny sprzedawały się w imponujących nakładach - również w czasie II wojny światowej, kiedy zapotrzebowanie na postaci obdarzone ponadprzeciętnym męstwem gwałtownie wzrosło. Niestety dla całej branży, powolnemu spadkowi zainteresowania komiksami, wywołanemu pod koniec lat 40. prozaicznym przesyceniem rynku, towarzyszyło znacznie większe zagrożenie: państwowe regulacje. W 1953 roku do życia powołano do życia senacką podkomisję ds. przestępczości nieletnich, która miała, w dużym skrócie, zbadać, jaki wpływ na demoralizację dzieci i młodzieży miały komiksy, a dokładniej prezentowane w nich obrazy przemocy i grozy. Tak, w latach 50. czytanie o przygodach Supermana czy Człowieka-Pochodni było równie szkodliwe, jak gry komputerowe dzisiaj.

Komiks w służbie moralności, czyli CCA

Przemysł komiksowy, w strachu przed państwowymi, w swoich zamierzeniach nieprzewidywalnymi regulacjami - a wręcz prewencyjnej cenzurze - postanowił powołać specjalny organ, mający na celu „weryfikowanie” komiksów pod kątem zawartych w nich treści. Comics Code Authority, CCA, powstała w 1953 roku z ramienia Comics Magazine Association of America (dziś Association of Comics Magazine Publishers, zrzeszająca wydawców gatunku). W zamyśle bezstronna, w praktyce zakazywała np. używania w tytułach słów takich jak „terror” czy „horror”, prezentowania policjantów, sędziów oraz innych przedstawicieli państwa w negatywnym świetle, „gwałtów oraz innych perwersji”, a także regulowała wielkość narysowanej broni (!) oraz ilość kadrów, na których mogły znaleźć się wizerunki zombie lub wilkołaków - i to też dopiero od lat 70., gdyż oryginalne zalecenia w ogóle wykluczały sportretowanie tego typu postaci. Przełom nastąpił w 1967 roku, kiedy to amerykański Departament Edukacji i Zdrowia zwrócił się do Stana Lee z prośbą o napisanie historii, opowiadającej o zagrożeniach płynących z brania narkotyków. I chociaż CCA nie zakazywało tego wprost, ogólne regulacje definiowały tę tematykę jako „występek przeciwko obyczajowości”. Marvel postanowił jednak zaryzykować i tak, w październiku 1967 roku do sprzedaży trafił zeszyt „Strange Adventures #205”, w którym czytelnicy poznali bohatera o pseudonimie Deadman, walczącego z przemytnikami heroiny - co ciekawe, bez oficjalnego akceptu ze strony CCA. Cztery lata później Lee i Goodman poszli o krok dalej i zaprezentowali światu trzyodcinkową historię w „Amazing Spidermana”, w której przyjaciel Petera Parkera, Harry Osborn, znalazł się w szpitalu po przedawkowaniu narkotyków. Numery te ponownie nie otrzymały aprobaty CCA, ale pozytywny odbiór publiczności spowodował, iż w specjalnie wydanym oświadczeniu przyznano, że historie pokazujące zagrożenia płynące z uzależnień będą dopuszczane do druku.

50 lat cenzury

Największy rywal Marvela nie wiedział początkowo, jak odnieść się do tak otwarcie wypowiedzianej CCA wojnie. Szef wydawców DC Comics, Carmine Infantino, skrytykował nawet Lee i Goodmana stwierdzając, że w jego komiksach wątek narkotyków nie pojawi się, dopóki nie zmienią się regulacje. Tymczasem wystarczyło kilka miesięcy, aby zmienili front: w „Green Lantern/Green Arrow #85” zadebiutował - co ważne, zaakceptowany przez CCA - bohater imieniem Roy Harper, pseudonim „Speedy”, pomocnik Green Arrow, młody chłopak uzależniony od heroiny. I chociaż DC spóźniło się na pociąg do „wyzwolenia” spod restrykcyjnego, nieprzystającego do czasów kodeksu, to stworzona przez nich historia oceniona została jako bardziej wiarygodna i oddająca realia zagrożeń związanych z narkomanią. Co ciekawe - i znamienne w przypadku z jednej strony postępowego, ale z drugiej jednak wciąż niezwykle purytańskiego kraju, jakim są Stany Zjednoczone - CCA regulowała zawartość komiksów jeszcze przez kolejnych 40 lat! W 2001 roku Marvel ogłosił, iż rezygnuje ze współpracy z organizacją i wprowadza własny, kilkustopniowy system precyzujący, jakie treści znajdują się w ich publikacjach. W 2011 roku bardzo podobne rozwiązanie zaprezentował też DC Comics, zaś dosłownie dzień później spod jurysdykcji wyszedł ostatni znaczący gracz, Archie Comics, a CCA przestało istnieć. 

Najtrudniejszy crossover w historii popkultury

Za początek „prawdziwej”, namacalnej, przede wszystkim dla fanów, rywalizacji między DC Comics a Marvelem, uznaje się drugą połowę lat 60. Budujący już wtedy swoją późniejszą legendę Stan Lee oskarżał kolegów z konkurencyjnego wydawnictwa o kopiowanie postaci i fabuły, nazywając Marvela „lekturą dla ludzi inteligentnych”; DC Comics odpowiedział między innymi wątkiem, w którym Batman zamienia się w „Bat-Hulka”, wyśmiewając jednego z najsłynniejszych bohaterów rywali. Spór eskalował tak bardzo, iż obydwa wydawnictwa wypuściły na rynek komiksy-parodie, w których natrząsano się z dokonań konkurencji. Wszystko oczywiście ku uciesze fanów, zachęcających w listach do dalszych utarczek. Niedługo później, ku zaskoczeniu wielu, Marvel i DC Comics postanowili zakopać topór wojenny i stworzyć epicki, crossoverowy komiks, w którym spotkaliby się bohaterowie z uniwersum Avengers oraz Ligi Sprawiedliwych. I chociaż zamiary były szlachetne, prace nad tym wyjątkowym wydawnictwem okazały się być absolutnym koszmarem. Premierę planowano na 1983 rok, jednak fani musieli czekać nań… ponad 20 lat!

 

Pierwsi w komiksie, ostatni w kinie

Chociaż większość z nas kojarzy kinowe uniwersum Marvela przede wszystkim z serią filmów, którą zapoczątkował „Iron Man” z 2008 roku, komiksowy gigant przez dekady próbował przenieść swoich bohaterów na wielki ekran - z dość marnym, a w zasadzie opłakanym skutkiem. Produkcje te bardziej przypominały wczesne filmy kung-fu z dziwacznymi strojami, niż epickie produkcje, które hipnotyzują widzów na całym świecie (wspomnieć tylko „Kapitana Amerykę” z 1990 i „Fantastyczną czwórkę” z 1994). DC Comics rozdrobnił w tym czasie filmowy wizerunek Batmana, dając wolną artystyczną rękę między innymi przez Timowi Burtonowi i Christopherowi Nolanowi. I chociaż są to dzisiaj filmy kultowe, z kreacjami Christiana Bale’a, Jacka Nicholsona czy Heatha Ledgera, fani marzyli przecież o spójnym, rozbudowanym uniwersum - takim, które od ponad dekady konsekwentnie buduje właśnie Marvel, definiując w dużej mierze, czym jest nowoczesny, bijący rekordy popularności film o superbohaterach. Trylogia „Mrocznego Rycerza” dorzuciła tutaj tytułowy „mrok” i bardziej realne, „ludzkie” podejście do prezentowanych na ekranie problemów. To Batman Nolana jako pierwszy w takim wymiarze zmagał się ze swoimi demonami i głośno zastanawiał się, jak „złym” być należy, żeby skutecznie ze złem walczyć.

Pionierska Wonder Woman

Trend w filmowych adaptacjach komiksowych hitów bez wątpienia w ostatnich latach wyznacza Marvel, przenosząc na ekran nie tylko bardzo już rozbudowane przygody Avengersów, ale także X-menów i Strażników Galaktyki, coraz śmielej flirtując też ze sztuką serialową (wspomnieć tylko fantastycznego netfliksowego „Punishera”, „Jessikę Jones” czy „Daredevila”). DC Comics nadąża, jak może, czasem dość niefortunnie upychając mnogość wątków w jednym filmie, jak w przypadku „Batman v Superman: Świt sprawiedliwości”, gdzie fabularnych zawiłości do wytłumaczenia widzowi było tak wiele, że aż wciśnięto je w… sen głównego bohatera. Dość niespodziewanie studio to stało się jednak prekursorem w innej kwestii: „Wonder Woman” z 2017 roku był pierwszym filmem o superbohaterach, w którym główną rolę odegrała kobieta. Sukces kasowy i wizerunkowy produkcji z Gal Gadot przekonał Marvela, że inwestycja w „stand alone” z żeńską postacią to dobry pomysł - w marcu na ekranach kin wreszcie pojawiła się Kapitan Marvel z Brie Larson; mówi się też o samodzielnym filmie z Czarną Wdową, czyli Scarlett Johansson.

Rywalizacja z profitem dla wszystkich

Trudno winić właścicieli, menedżerów i twórców samych komiksów o chęć dotarcia do jak największej liczby czytelników, osiągania najlepszych wyników sprzedaży czy kreowania najciekawszych postaci o najbardziej fascynujących przygodach. „To rywalizacja czysto biznesowa, nie osobista” - stwierdził Dan Didio, jeden z wydawców w DC Comics. „Im bardziej ze sobą konkurujemy, tym lepszy efekt otrzymujecie wy, odbiorcy”. Kevin Feige, szef Marvel Studios, potwierdza tę tezę: „Im lepiej filmy DC Comics radzą sobie w kinach, tym bardziej fani nie mogą doczekać się naszej kolejnej produkcji”. I w przypadku „Aquamana” oraz „Avengers. End game” widać to jak na dłoni.