Można by na to pytanie odpowiedzieć - „bo trzeba”. Ale to pójście na łatwiznę. Mam nadzieję, że wszyscy już odrobiliśmy lekcję Bladaczki, ale dla tych, którzy nie pamiętają „Ferdydurke” Witolda Gombrowicza przypomnę, że to wtedy zirytowany i zrozpaczony profesor polonistyki mówi: „Jak to nie zachwyca Gałkiewicza, jeśli tysiąc razy tłumaczyłem Gałkiewiczowi, że go zachwyca”. „Odrobić lekcję Bladaczki” oznacza zatem świadomość tego, że nie musi zachwycać, nawet jak mówią nam, że powinno i nie idą za tym żadne sensowne argumenty poza tymi „wiekopomnymi”.

Podobnie jest z „Ulissesem”, który jest nazywany genialnym dziełem od dziesięcioleci, a niekoniecznie wiadomo dlaczego.

Ulisses nowe tłumaczenie

Jeden dzień w Dublinie

„Ulisses” ukazał się po raz pierwszy w całości w Paryżu, w 1922 roku - w dniu czterdziestych urodzin autora, irlandzkiego pisarza, który miał już na swoim koncie zbiór opowiadań „Dublińczycy”, powieść „Portret artysty z czasów młodości” i tom wierszy. James Joyce był człowiekiem wychowanym w katolickiej rodzinie, którego biografia - zwłaszcza po poznaniu Nory Barnacle, pracującej w Dublinie jako pokojówka - brawurowo się skomplikowała i finalnie wylądował w leżącym na terenie habsburskiego imperium Trieście, gdzie uczył angielskiego. Joyce Dublina unikał i od wyjazdu w 1904 roku aż do wybuchu I wojny światowej odwiedził go trzykrotnie. Wojnę spędził w Zurychu, pracując nad swoim „opus magnum”, następnie zamieszkał w Paryżu, z którego wrócił do Szwajcarii. Świat Joyce’a nagle stał się wielojęzyczny i wielokulturowy, a Irlandia - jak to bywa na emigracji - utraconym rajem i mitem, ale widzianym krytycznie. Napisano o tym całe biblioteki literatury, a joyce’ologia ma się po dziś dzień doskonale.

„Ulisses”, choć przytłacza objętością, jest relacją z jednego dnia wędrówki Leopolda Blooma po Dublinie. Tytuł nawiązuje oczywiście do „Odysei” Homera (Ulisses to Odyseusz po łacinie), a treść tej nieoczywistej książki wielokrotnie koresponduje z greckim eposem.

Joyce’owska ironia

 

Wszystko zaczyna się o ósmej rano, gdy Stephen Dedalus je śniadanie z współlokatorami wieży Martello - Heinesem i Gogusiem Mulliganem. Po śniadaniu, postanawiając nie wracać na noc do wieży, Stephen idzie do szkoły, gdzie uczy historii starożytnej. Trochę to dziwna szkoła, skoro uczniowie dostają w niej od nauczyciela zagadki do rozwiązania, ten sam dowodzi „przy pomocy algebry, że duch Shakespeare’a jest dziadkiem Hamleta”. Po wyjściu ze szkoły Stephen wędruje po Dublinie, podobnie jak Leopold Bloom - 38-letni Żyd, który po śniadaniu udaje się na włóczęgę po irlandziej stolicy.

Tak to się zaczyna - chwilami jest bardzo poważnie, czasami trudno zrozumieć, o co chodzi, ale wtedy jest przynajmniej zabawnie, a chwilami nawet całkiem erotycznie. I już dlatego warto się „Ulissesowi” przyjrzeć – to literackie szaleństwo, ale z metodą.

Osobiście najbardziej lubię „Ulissesa” za ironię i humor. To przecież powieść, w której autor ciągle odwołuje się do „Odysei” i homeryckich wzorców moralnych, ale żaden z jego bohaterów i żadna z bohaterek nie umywają się do heroicznych postaw znanych nam z greckiego eposu. Zamiast wiernej Penelopy mamy u niego Molly Bloom, która fantazjuje o innych mężczyznach (to jednak dość mieszczańska momentami książka), a czytelnik do końca chyba nie wie, jaka jest jej natura. Modernistyczna feministka, czy kobieta poddana oczu mężczyzn? W „Ulissesie” Molly nie mówi za wiele i choć oczywiście jednym z najbardziej znanych fragmentów tej powieści jest jej poprowadzony metodą strumienia świadomości monolog, wciąż jest to postać tajemnicza. Jak pisze amerykańska literaturozawczyni Lindsey Greer, Molly wydaje się „zdzirowata i skandaliczna”, ale czy nie jest ofiarą podwójnych standardów - tego, że mężczyzn najbardziej kręcą zdzirowate dziewice (a przynajmniej niektórych mężczyzn i jakieś sto lat temu)? Czy Joyce już wtedy ironizował z tych jakże żałosnych pragnień samczej części populacji? Byłbym za taką interpretacją, bo mężczyźni w „Ulissesie” zawsze wydawali mi się pokraczni i godni pożałowania.

Parodia to taki sposób opowiadania, w którym mówimy to samo, ale z dystansem i krytycznie. Czyli rzeczy dzieją się podobnie, ale jednak inaczej, dzięki czemu tworzy się dystans - ironiczny dystans - do oryginału. „Ulisses” jest po części parodią homeryckich bohaterów, postaci ze spiżu, które tak silnie oddziałały na historię kultury. Irlandzki pisarz nie mógł sobie zdawać sprawy z tego, że jego dzieło również będzie dla kultury ważne, a Molly Bloom stanie się jedną z najważniejszych bohaterek w światowej literaturze. A może właśnie o to mu chodziło?

Jest też „Ulisses” - co powinno być bliskie polskim czytelnikom - opowieścią o uciśnionym narodzie, który uważa się za niezwykle dzielny, bohaterski i ważny, a tak naprawdę to niezbyt kogoś obchodzi. Joyce nabija się z pompatycznej heroiczności, jak choćby w dialogu pomiędzy Mulliganem a Stephanem Dedalusem, w którym Goguś (zwany przez Słomczyńskiego Buckiem) namawia rozmówcę, by ten pożyczył mu pieniądze na picie, mówiąc:

„Bardowie muszą popić i pohulać. Irlandia oczekuje, że każdy mężczyzna spełni dziś swoją powinność.”

Bardzo to polskie się wydaje. Książka, w której „pęknięte lusterko służącej” urasta do rangi symbolu irlandzkiej sztuki nie może być czytana do końca na serio. Tropienie Joyce’owskiej ironii sprawia sporo czytelniczej przyjemności.

Ulisses

Polskie tłumaczenie „Ulissesa”

Oczywiście legendę książki wspiera niezwykła trudność w jej przekładzie. Pierwsze tłumaczenie „Ulissesa” ukazało się w 1927 roku. Od tej pory niemieccy czytelnicy nie musieli trudzić się z oryginałem. Książka została przetłumaczona na ponad dwadzieścia języków, w tym islandzki, arabski, chiński, i... irlandzki. Jeśli szukacie w wyszukiwarce informacji na ten temat, jako pierwszy wyskakuje artykuł pt. „The Horrors and Pleasures of Translating Ulysses”, czyli „Okropności i przyjemności tłumaczenia „Ulissesa””. Nic więcej nie trzeba dodawać.

Historia polskich przekładów nie jest długa. Choć już w 1931 roku w Towarzystwie Wydawniczym „Rój" ukazał się polski przekład „Portretu artysty z czasów młodości" autorstwa Zygmunta Allana, Joyce był przed wojną pisarzem w Polsce mało znanym. Robiono co prawda podchody pod nabycie praw do tłumaczenia „Ulissesa", ale nic z tego nie wyszło - o czym wspomina autor już w marcu 1930 roku w liście do Harriet Shaw Weaver, zamożnej działaczki politycznej, która była patronką jego twórczości. Istnieją podejrzenia, że tłumaczem miał być Boy-Żeleński, ale na ile w tej chętnie powtarzanej plotce prawdy - nie wiemy.

Jedynie lubelski poeta, Józef Czechowicz w piśmie „Pion” pod pseudonimem Henryk Zasławski opublikował fragment zatytułowany „Ranek”, a pochodzący z drugiego rozdziału arcydzieła irlandzkiego pisarza (lub czwartego, są dwa sposoby liczenia rozdziałów u Joyce’a). Był rok 1938, a fragment zilustrowany wyczerpanym Joyce'em półleżącym na fotelu możliwe, że korespondował z mękami tłumacza nad przekładem.

James joyce

źródło: Pion" 1938, nr 8, s. 4

Dopiero w 1958 roku trzydziestoośmioletni Maciej Słomczyński opublikował pierwszy fragment swojego tłumaczenia „Ulissesa”, które finalnie ukazało się jedenaście lat później. Joyce nad książką pracował osiem lat, Słomczyński nad przekładem dwanaście, ale nie powinniśmy tego przesadnie fetyszyzować - warto wspomnieć, że lata 60. były dla Słomczyńskiego bardzo owocne w innej - choć też pisarskiej - dziedzinie. Jako Joe Alex zdążył w tym czasie napisać sześć części swojego cyklu kryminalnego, nie licząc innych przekładów czy scenariuszy filmowych. Niesamowicie uzdolniony językowo Słomczyński był twórcą niezwykle płodnym i - co wiemy po jego przekładach dzieł Shakespeare’a - niekoniecznie przykładającym uwagę do detalu.

Choć o historii przekładów dzieł Joyce’a, a zwłaszcza „Ulissesa” można napisać (i napisano) niejeden esej, to pozostaje nam cieszyć się z tego, że po ponad 50 latach od tłumaczenia Słomczyńskiego znalazł się ktoś taki jak Maciej Świerkocki - człowiek odważny i konsekwentny, który z Joyce’em, a raczej jego dziełem, spędził kilka lat. Razem z powieścią o przygodach Leopolda Blooma dostajemy też „Łódź Ulissesa”, gigantyczny esej o tłumaczeniu powieści.

„W przekładzie „Ulissesa” trzeba podejmować ryzyko i czasem iść pod prąd, wbrew zwyczajowym regułom translatorskim, choć każda taka decyzja, obarczona dodatkową odpowiedzialnością, jest zawsze dość stresująca” - pisze Świerkocki.

Mieszkający w Łodzi tłumacz, którego czytelnicy i czytelniczki mogą znać choć z przekładów książek Cormaca McCarthy’ego, Jacka Kerouaca, Eleanor Catton, Patti Smith czy Richarda Flanagana, dokonuje w „Łodzi…” rozbioru książki Joyce’a czasem wręcz na pojedyncze zdania, tłumacząc się z podjętych decyzji. Nie polecam nikomu czytać od deski do deski, podejrzewam, że może być to doświadczenie wykańczające, ale podglądanie fragmentami warsztatu tłumacza jest niesamowicie ciekawe.

Zobaczmy choćby zdanie 16 z rozdziału drugiego „Ulissesa”. Mamy w nim „wyblakły pluszowy futerał na łyżki”, jak chce Świerkocki. Po angielsku futerał miał kolor - „purple”, co na poziomie szkolnym tłumaczymy jako „purpurowy”. Świerkocki zauważa jednak, że „historycznie rzecz biorąc „purple’ to „odcień karmazynu”, czyli „czerwień w dowolnym odcieniu”. Z „purple”, jak pisze tłumacz, „wynikają jednak jakieś barwne kłopoty”. Gdzie indziej będzie się tłumacz zastanawiał, czy kiełbasa, która u Joyce’a nazywa się „polonies” to na pewno kiełbasa bolońska, a może jednak inna? Tłumaczenie to fascynująca lekcja świata, a „Łódź Ulissesa” z pewnością powinni poznać wszyscy młodzi marzący o tej pracy. Może niektórych przekona do natychmiastowego przekwalifikowania się, a niektórych utwierdzi w dobrze podjętej decyzji.

studia nad Ulissesem

Nie ma rozmowy o „Ulissesie” bez porównań. Jeśli ktoś był przyzwyczajony do „statecznego, pulchnego Bucka Mulligana wynurzającego się z wylotu schodów”, może być w niezłym szoku, gdy przeczyta o „solennie napuszonym” Gogusiu Mulliganie „zstępującym z progu u wylotu schodów”. O ile zmiana imienia jak i przymiotników określających Mulligana pozostawia mnie obojętnym - każdemu jego pomysł na przekład sformułowania „stately, plump”, tak bardzo się cieszę, że ten cyniczny student medycyny nie spada już z „wylotu schodów”, a jednak schodzi z progu, który u tegoż wylotu się znajduje. To bardzo kojąco wpływa na mój potrzebujący logicznych sekwencji, umysł.

Przyjrzyjmy się też fragmentowi, który przekładał już w międzywojniu Czechowicz. Brzmi on po angielsku tak:

„Entering the bedroom he halfclosed his eyes and walked through warm yellow twilight towards her tousled head”

Polskie wersje:

Czechowicz - „Wchodząc do sypialni zmrużył oczy i podszedł w ciepłym żółtym pomroku do jej rozczochranej głowy”

Słomczyński - „Wchodząc do sypialni zmrużył oczy i ruszył przez ciepły żółty półmrok ku jej skotłowanemu łóżku”

Świerkocki - „Wszedł do sypialni, zmrużył oczy i przebijając ciepły, żółtawy półmrok skierował się ku rozczochranej żonie”

Tu wszystkie osoby czytające ten tekst mogą podumać nad wyborami autorów i pomyśleć, dlaczego Słomczyński uznał iż Molly Bloom ma bałagan w łóżku, a nie na (i w) głowie.

Zabawa w porównywanie tłumaczeń może być świetnym pomysłem na długie zimowe wieczory. Istnieje bardzo wiele dziwnych rozrywek, które człowiek sobie wymyśla na ten czas - ta nie jest nawet najdziwniejsza.

Strumień świadomości nie jest taki straszny

„Ulissesa” warto spróbować poznać, choć nie ma się co łudzić - wielu z was odpadnie od lektury, albo będzie przerzucać książkę w poszukiwaniu sensu i ciekawych momentów. Powiedzmy sobie też uczciwie, że jest to wspaniały pomysł na gwiazdkowy prezent - razem z książką Świerkockiego robi to naprawdę spore wrażenie estetyczne. A nie ma nic lepszego niż podarowanie bliskim wielkiej książki, której nigdy nie przeczytają, ale będą mogli postawić sobie na półce obok „Ksiąg Jakubowych” Olgi Tokarczuk.

Na koniec mam dla was fragment monologu Molly Bloom, którym Joyce kończy „Ulissesa”, oczywiście w przekładzie Świerkockiego. Strumień świadomości wcale nie jest taki straszny. Podobnie jak cały „Ulisses”.

„Tak bo nigdy wcześniej nic takiego nie zrobił nie poprosił o dwa jajka na śniadanie do łóżka od czasów hotelu City Arms jak udawał chorego że ma kłopoty z gardłem zgrywał królewicza żeby zainteresować to stare pudło panią O’Riordan myślał że zasłużył sobie na jej względy a ona nie zostawiła nam ani grosza wszystko na msze za nią i jej duszę największe skąpiradło na świecie bała się nawet wyłożyć cztery pensy na spirytus metylowy dla siebie opowiadała mi o wszystkich swoich przypadłościach za dużo lubiła gadać o polityce trzęsieniach ziemi i końcu świata…”

Więcej artykułów znajdziecie na Empik Pasje w dziale Czytam.

Zdjęcie okładkowe: tło: shutterstock.com