Autorka: Olga Wróbel

Opowiadania to sztuka niełatwa: na niewielkiej przestrzeni trzeba zbudować postać, świat przedstawiony oraz ich relacje, złapać uwagę czytelnika bądź czytelniczki i nie puszczać. A potem powtórzyć tę sztuczkę jeszcze raz, i kolejny, i kolejny, aż do końca zbioru. Marta Dzido dodatkowo wybrała śliski (nomen omen) temat, jakim jest erotyka, a potem podniosła sobie poprzeczkę, zwracając się ku kobiecemu przeżywaniu seksualności. Do tego nie zostaliśmy przyzwyczajeni – mimo kolejnych fal feminizmu, za każdym razem w powszechnym przekonaniu zmywających patriarchalny osad z rzeczywistości i pozostawiających gładką niczym dobrze wywoskowane nogi przestrzeń, w której mężczyźni, kobiety i osoby niebinarne mogą realizować się do woli (pisząc to zdanie, śmieję się przez zaciśnięte zęby).  Nie ma już o co walczyć, więc może niech kobiety wreszcie się zamkną albo poczekają do wyborów i zagłosują na kolejną partię, która będzie potem ignorowała ich prawa?

Widzieliśmy to znakomicie podczas Czarnych Protestów, kiedy opinia publiczna uznała wprawdzie postulaty za zasadniczo słuszne, natomiast gniew, wulgaryzmy na transparentach oraz obecność kobiet na ulicach podobały się znacznie mniej. Obserwowaliśmy to w dyscyplinowaniu Jany Shostak, która nie dość że krzyczała w przestrzeni publicznej, to jeszcze bez biustonosza pod sukienką. Dostrzegamy to w reakcjach na #metoo, które bardzo często sprowadzają się do konstatacji, że „na pewno jej się podobało to obmacywanie, a teraz robi aferę, żeby skupić na sobie uwagę” (gdyż, jak wiadomo, każda kobieta chce być w świetle reflektorów, szczególnie jeżeli leją się na nią pomyje). W takim świecie zbiór opowiadań Marty Dzido pozostaje nadal publikacją odważną – i nie zaskakuje mnie, że poświęcono mu w mediach tak mało uwagi. Co najwyżej smuci mnie to w znajomy, oswojony sposób.

Za chude, za grube, do sprzedawania opon w sam raz

Marta Dzido jest twórczynią, którą można wpisać w nurt feminizmu zarówno na polu literackim, jak i reżyserskim. Debiutowała w 2005 roku powieścią „Małż”, następnie wydała poruszający temat aborcji „Ślad po mamie”, a za opublikowaną rok wcześniej „Frajdę” otrzymała w 2019 roku Europejską Nagrodę Literacką. Zrealizowała między innymi dokument „Solidarność według kobiet”, gdzie opowiedziała o notorycznie pomijanych w zbiorowych upamiętnieniach działaczkach związków zawodowych walczących o zmianę realiów politycznych w Polsce.  W filmie „Siłaczki” przypomniała o polskich feministkach walczących o prawa kobiet na przełomie wieków XIX i XX.

 „Sezon na truskawki” wpisuje się w tę strategię odzyskiwania dla kobiet miejsca w historii kultury i w narracjach, które mają przykry zwyczaj traktowania niemężczyzn przedmiotowo. Kobiece ciało, roznegliżowane i kusząco upozowane, sprzedaje wszystko: bieliznę, opony i zaprawę murarską. Zawsze czemuś służy, na każdym kroku poddawane jest ocenie i dyscyplinie: za chude, za grube, za wulgarne, za nijakie; dziwka i cnotka-niewydymka, a pomiędzy niewiele.

 

Sezon na truskawki

 

Kobiece książki o seksie? Nie, nie pisze ich Blanka

Bohaterki opowiadań Dzido chcą mieć ciało dla siebie i pragną w pełni czerpać przyjemność z jego posiadania. Wbrew pozorom nie jest to częsta w literaturze perspektywa. W PRL-u wyrywano sobie pod ladą pornograficzne powieści Zbigniewa Nienackiego, autora cyklu o Panu Samochodziku: „Wielki las” i „Raz do roku w Skiroławkach” – mizoginiczne, pełne gwałtów i słabo maskowanego obrzydzenia do kobiecych ciał oraz ich fizjologii. Mamy w literaturze trochę starszych panów wzdychających do młodych dziewcząt, ale kobieca perspektywa pojawia się w ilościach homeopatycznych. Jako krytyczka literacka mogłabym oczywiście wyliczyć sceny erotyczne u Joanny Bator czy Grażyny Plebanek, wspomnieć o komiksie „Istota”, w którym plejada rysowniczek zilustrowała scenariusze Aleksandry Hirszfeld, opowiadające o kobiecym pożądaniu, natomiast trudno powiedzieć, żeby funkcjonowały one w powszechnej świadomości – najbliżej tego poziomu znalazła się chyba Manuela Gretkowska, mgliście identyfikowana jako skandalistka.

„Kobieta pisząca zawsze jest widoczna, odsłonięta; nie powinna być bezbronna. Poezja kobiet automatycznie czytana jest jako zwierzenie. Kobieta pisząca o seksie zawsze opowiada o sobie, podczas gdy mężczyzna nawet gdyby opowiadał o sobie, nie będzie moralistycznie oceniany” – powiedziała w rozmowie z Agatą Zbylut Inga Iwasiów, autorka powieści „W powietrzu”, historii poszukiwania seksualnej tożsamości i niezależności (cały wywiad można przeczytać w magazynie „Szum”, co też stanowczo zalecam).

Rzuca to światło na niechęć do tworzenia pikantnych opowieści, które natychmiast zostaną odczytane jako autobiograficzne – i jakiekolwiek by nie były, uczynią z autorki osobę podejrzaną, bo przecież zwyczajne kobiety o „takich rzeczach” nie myślą. Sukces osiągnęła natomiast oparta na przemocowym koncepcie książka Blanki Lipińskiej „365 dni” – co pokazuje dobitnie, że kobieta może pisać o seksie i sprzedawać się świetnie, ale pod warunkiem, że erotyka nie wyjdzie poza ramy patriarchalnych fantazji o uległych paniach zdobywanych przez silnych mężczyzn. Wartość literacką książek Lipińskiej świadomie zostawiam poza nawiasem dyskusji.

Porządna dziewczyna nie pokazuje majtek na trzepaku

Bohaterki Dzido mierzą się z zastaną rzeczywistością i to nie jest łatwa potyczka. W pierwszym opowiadaniu („Od jednego do dziesięciu”) mamy do czynienia ze zbiorową narratorką: dziewczyny z jednego rocznika wspominają wyzwoloną koleżankę z klasy. Patrzyły z mieszaniną podziwu i zazdrości, ale na zakończenie szkoły napisały pod jej wieszakiem w szatni słowo „kurwa”, by w ten sposób zaakcentować, że istnieje porządek, z którego wyłamywać się nie należy. Wszystkie pragnęły tego samego, ale wiedziały, że porządna dziewczyna nie pokazuje majtek na trzepaku, a jeżeli pozwala się dotykać chłopakowi, to tylko od pasa w górę i pod bluzką. Co się stanie z tymi zasadami, jeżeli jedna osoba odważy się nie przejmować i nie poniesie za to kary?

W tym prostym na pozór opowiadaniu widać całą moc patriarchatu, który reprodukuje się sam, automatycznie, bez pomocy mężczyzn. Matki przekazują wiedzę córkom, koleżanki pilnują się wzajemnie, kobiety oceniają inne kobiety, czarna owca zostanie opisana markerem na ścianie. A jednak zakończenie jest optymistyczne. Potępiona koleżanka została artystką i otwiera właśnie wystawę, na którą składają się podobizny kochanków zrobionych ze skrawków materiałów. Jej sukces w jakiś sposób ośmiela dorosłe już dziewczyny do ponownego przeżywania marzeń i snucia fantazji.  Amerykańska poetka i pisarka Adrienne Rich napisała, że kobieta mówiąca szczerze o swoich doświadczeniach tworzy wokół siebie przestrzeń ośmielającą inne kobiety do wyjścia poza utarte frazesy – i to mogłoby być motto „Od jednego do dziesięciu”. Siostrzeństwo mocno wybrzmiewa też w „Laleczkach” – dwie dziewczyny razem dorastają, razem krzyczą, a potem przyjaźń rozpada się z powodu chłopaka i… (dalej nie napiszę, bo szkoda psuć finał).

Seks w innym stylu z pierwszoplanową postacią kobiecą

W „Sezonie na truskawki” nie znajdziemy być może wielu rodzajów seksu i wielu typów ciał. Bohaterki zasadniczo są młode, nawet w przypadku trzech starszych kobiet (dwie czterdziestki i osiemdziesięciolatka) dużo rozgrywa się we wspomnieniach i przywołaniach dawnych uniesień. Będę natomiast bez końca podkreślać, że te ciała należą w pełni do kobiet albo są przez nie odzyskiwane – jak w przypadku tytułowego opowiadania, w którym dwie nastolatki, obrzydzone standardowym określeniem menstruacji („ciota”) wymyślają nowe określenie, intymne i urocze: „sezon na truskawki” właśnie.

Zauważcie, że u Dzido praktycznie nie ma opisów wyglądu. W „Laleczkach” wzmianki o szczupłości, okrągłości i kolorze włosów służą jedynie podkreśleniu komplementarności przyjaciółek, a nie wartościowaniu ich atrakcyjności w oczach mężczyzn. Oprócz jednego opowiadania („Zaraz cię utulę, zaraz cię zjem”) w ogóle nie spotykamy się ze stricte męskimi spojrzeniami.  W kontekście budowania autonomii ciała i przyjemności najważniejsze jest opowiadanie „Luna”. Tytuł zderza nas z paradoksem języka polskiego: księżyc, utożsamiany z kobiecością, cyklicznością, narodzinami i śmiercią, przypływami oraz odpływami, ma rodzaj męski. W opowiadaniu obserwuje seksualne dojrzewanie bohaterki, która powoli odkrywa masturbację. Satysfakcja z dotykania się na różne sposoby pozostaje jednak oddzielona od sfery damsko-męskiej. Pozwala kobiecie poznać swoje ciało, jego potrzeby i możliwości, ale nie służy byciu lepszą kochanką. Jest celem sama w sobie, a nie treningiem przed „właściwym” seksem czy też jego substytutem w okresach singielstwa.

„Czasem już po, kiedy wyparowywały z niej resztki odurzenia, kiedy wracała na ziemię nasycona i pełna, w trakcie jednego z takich lądowań jakaś jej część pomyślała: może jestem seksualnie rozbuchana, mam ogromne potrzeby, niespotykane, ale skończy się to baraszkowanie solo, jak spotkam faceta, który mnie porządnie przeleci i który będzie to robił regularnie, z miłością i oddaniem. A wtedy w odpowiedzi jej druga część, że wcale nie chcę z tego rezygnować, uwielbiam to robić, to jest seks w innym stylu, nie do osiągnięcia we dwoje, kiedy biorę samą siebie, kiedy siebie uwodzę, drażnię, podkręcam, po to, by się później sobie oddać, całkowicie i z ufnością, i kochać się do upadłego, do utraty sił albo do bólu w nadgarstkach”.

To w tym opowiadaniu pada sformułowanie, które powinnyśmy powtarzać sobie i córkom: „pierwszoplanowa postać kobieca”. Być na pierwszym planie dla samej siebie – takie proste, a przecież najtrudniejsze, bo jesteśmy wychowywane do troski o innych i udawanie, że o to właśnie chodzi w życiu i że tak się spełniamy. Marta Dzido rozbija tę iluzję za sprawą kolejnych bohaterek, odkrywających wciąż tę samą prawdę: jeżeli nie pokochasz siebie, nie będziesz szczęśliwa.

Od samego początku tego tekstu mam kuriozalną potrzebę podkreślenia, że jest to literatura służąca przyjemności, bez intelektualnego sztafażu, bez potrzeby analizowania każdego zdania, odbiegająca być może od założeń „Wyboru Krytyków”. Ale nie mogę napisać tego z pełnym przekonaniem – bo jestem gotowa umrzeć na barykadach założenia, że takich książek powinno być jak najwięcej.

Patriarchat sam się nie zawali, musimy pod nim wytrwale kopać, drążyć, naciskać, kwestionować – a bez przekonania, że jesteśmy pierwszoplanowymi postaciami kobiecymi, nie będziemy miały na to siły ani ochoty.  

Więcej recenzji znajdziesz w pasji Czytam.