Autor: Łukasz Grzymisławski

Filip Zawada, rocznik 1975 – warto zapamiętać to nazwisko. Mogliście usłyszeć, jak gra na basie w zespole Pustki. Wydał kilka tomów poetyckich, a jego powieść „Rozdeptałem czarnego kota przez przypadek”, skądinąd znakomita, trafiła do finału Nike. Pisarz ma na koncie także parę innych nominacji – do Gdyni i Silesiusa. Nie znam jego wierszy, ale sądząc tylko po jego prozie, jest to artysta doceniający siłę paradoksalnych zestawień słów, które mają supermoc przeszywania rzeczywistości pod niespodziewanymi kątami. W książce „Zbyt wiele zim minęło, żeby była wiosna” osiąga wyższy poziom literackiej gry – kreuje postać, od której trudno się uwolnić.

Można odziedziczyć za dużo

Nie będzie wielkim spoilerem, jeśli zacznę od przytoczenia ostatniego zdania z jego nowej książki: „Można odziedziczyć za dużo”. To jest zresztą spostrzeżenie, które mogłoby zamykać znaczną ilość opowieści stanowiących kanon naszej kultury. Nie ma bardziej nośnego tematu niż rozliczanie się z przodkami. Bagaż, który nam zostawiono, autorzy rozpracowują najczęściej nie po to, żeby się go pozbyć jak zbyt ciężkiej walizki z zepsutą rączką, tylko rozpoznać, gdzie kończy się przemożny wpływ otoczenia na nasze życie, a odkąd zaczyna nasze własne „ja” – laboratoryjnie czyste, niezawisłe, wolne od wypaczeń, traumy, fałszywie pojętych zobowiązań. W wielu przypadkach trud okazuje się beznadziejny, ale warto go podjąć i tak, bo sam w sobie bywa terapeutyczny. Tak właśnie dzieje się w książce Zawady.

 

Zbyt wiele zim upłynęło Zawada

 

Mój dziadek był fiutem

„Mój dziadek był fiutem” – zaczyna swoją opowieść bezimienny narrator.

Zwykle, gdy mówimy „dziadek”, myślimy o starszym miłym panu w kapciach, do którego wpada się w weekend na partyjkę szachów. Ze Szczepanem, jak sugeruje już sam początek, jest inaczej. Rodzice w tej rozgrywce są tylko tłem. Ojciec pojawia się bodaj raz i tylko po to, by swoją ułomną męskością uwypuklić przewagi Szczepana. Teść był pracownikiem kolumny sanitarnej i swojego wypieszczonego poloneza także prowadził jak karetkę na sygnale. Jego zięć podczas rodzinnej wycieczki nad jezioro zwymiotował z nadmiaru wrażeń.

„O dziwo, Szczepan nie miał mu tego za złe. Obserwował z dumą, jak tata sprząta rzygi z gumowej wycieraczki; kontrolował jakość pracy, paląc papierosa” – pisze pierwszoosobowy narrator.

Oczywiście, gdy mamy do czynienia z narracją w pierwszej osobie, a autor dzieli z narratorem rok i miejsce urodzenia, to zawsze istnieje pokusa, żeby ich ze sobą utożsamiać. Przyjmijmy jednak, że mamy tu do czynienia z czystą fikcją, a bohater powieści Zawady to figura fikcyjna. Ktoś taki jak dziadek Szczepan jest niemożliwy, ale dzięki Zawadzie już wcale nie nieprawdopodobny.

Deprawator

Szczepan – silny, sprawczy człowiek, który cały świat wokół siebie orkiestruje tak, by zawsze móc grać pierwsze skrzypce. Bez wahań czy wątpliwości, nie mówiąc o oglądaniu się na potrzeby innych. „Nie respektował kodeksu drogowego ani zasad dobrego wychowania. Uważał, że po tak ekstremalnych przeżyciach, jakie zafundowała mu wojna, dotrzymywanie umów jest zwykłą obłudą”.

Owszem, przeżył wojnę, na której walczył i po której musiał zamienić rodzinny Lwów na miasto „odzyskane”, gdzie zajął dom, którego nie lubił jako „niemieckiego bunkra”. To wojna namaściła go do tego, by rządzić. Ludzie, których beształ, „w pośpiechu naprawiali błędy, których nie popełnili”.

Jesteśmy w Wrocławiu od lat 80. w górę. Zawada powściągliwie, wyłącznie na marginesie przypomina o kontekście materialnym późnego PRL-u; dla obecnych czterdziestolatków to pejzaż znajomy, ale młodsi dostają wystarczająco informacji, żeby dobrze poczuć tę siermięgę (zamiast jedynie łatwej nostalgii za sobotnimi porankami z 5-10-15). Na tle przygnębiających stosunków społecznych panujących w tamtym kraju patologiczna formacja narratora, od przedszkola począwszy, wyglądałaby wiarygodnie nawet, gdyby nie wypalał na niej piętna ktoś taki jak Szczepan.

A przecież Szczepan specjalnie się o ten wpływ nie starał. Komunikował swoje jedynie słuszne prawdy o życiu niejako mimochodem, choć zwykle nie bez mściwej satysfakcji. Jego tyrady miały formę wykładu – mały gnojek nie był dla niego partnerem do rozmowy. Lata później wnuk nazwie go „deprawatorem”. Kluczowym elementem tej edukacji były bowiem relacje męsko-damskie, sprawa trudna dla każdego, a co dopiero dla kruchego i napalonego nastolatka, a ostatecznie zrezygnowanego i złamanego mizantropa.

„Czułem, że upodabniam się do Szczepana i nie mogę od tego uciec. Cokolwiek bym zrobił, moje zachowanie przypominało jego” – wyznaje w pewnym momencie narrator.

Trzydzieści par biustonoszy

Szczepan grał na saksofonie (zawsze nie w porę i za głośno dla sąsiadów), w szufladzie chował pistolet, a do świata podchodził darwinistycznie. Otaczała go aura podstarzałego playboya, a cechowała spora dawka inicjatywy. Po wielkiej geopolitycznej zmianie, gdy otwarła się wschodnia granica, zaczął z werwą realizować plan wprowadzenia świeżej krwi w zbyt gnuśną, jego zdaniem, tkankę narodu. Wsiadał w poloneza i znikał na wiele dni. Po każdej wyprawie przywoził ze swojej rodzinnej Ukrainy kolejne kobiety gotowe na wszystko, by zmienić swój los. Jego dom zamienił się w stancję dla przyszłych dobrych żon dla Polaków, a ściślej: „zwykłych polskich ruchaczy”, jak pogardliwie – i zawsze stawiając w kontraście do siebie samego – ich nazywał.

To daje Zawadzie okazję, żeby wprowadzić do powieści trochę Felliniego, ale jeszcze bardziej – „Kompleksu Portnoya”. Nic nie poradzę, że myślę o tej książce, gdy czytam, jak wnuk Szczepana wizytuje jego taras, na którym suszy się damska bielizna.

„To nie było pranie, tylko przegląd wrażeń zmysłowych. Klaser ze znaczkami do polizania. Trzydzieści par biustonoszy w różnych rozmiarach, niektóre, te mniej odświętne, lekko zażółcone w spodniej części miseczek. (…) Dotykałem to nic ukryte za suszącymi się biustonoszami. Wielkie nic ściskałem mocno i gwałtownie, a mniejsze – pieszczotliwie. Tak kierował mną instynkt. Większe nic trzeba było ukarać za podniecającą wielkość, a mniejsze gładzić, żeby w spokoju rosło i nie musiało cierpieć z powodu swoich braków” – pisze narrator, a Szczepan poucza go: „Jeżeli na pierwszej randce musisz się starać, żeby pozbawić kobietę ubrania, to nie warto się w to pakować. Czeka cię z nią życie pełne upokorzeń i cierpień”.  

W efekcie jego wnuk dochodzi do posępnych wniosków, jak ten:

„Dzięki niemoralnym czynom rodziły się dzieci takie jak ja, wierzące, że za całe dobro, które może nas spotkać w życiu, odpowiedzialne jest zło”.

Agresor, którego się kocha i nienawidzi

Kusi, żeby toksycznego Szczepana potraktować symbolicznie, uznać go za personifikację opresyjnej tradycji, ludowego zdrowego rozsądku, którego opary każde kolejne pokolenie próbuje nieco rozrzedzić. Ale to nie jest konieczne, żeby móc cieszyć się tą książką. Dowcipną i smutną jak królewski błazen.

Matrymonialny interes Szczepana – trochę swata, a trochę jednak stręczyciela – kończy przykra wizyta ukraińskich mężów, których żony zbałamucił. Ale po „jego” kobietach zostają listy, którymi – często ich nawet nie wyjmując z kopert – zapychał nieszczelności w oknach i drzwiach, żeby nie było przeciągów. Wnuk, który po odwlekanej różnymi fortelami śmierci Szczepana zajmuje jego dom, nadal niejako żyje zastępczym życiem swojego dziadka. Czyta więc tę korespondencję po kolei sobie i nam. To bardzo pouczająca lektura, bo dopełnia portretu człowieka, który był nienawidzony i jednak kochany zarazem.

Są powieści, które czytamy dla niebywałej przygody, są też takie, których nie da się odłożyć, bo oparte są na wyjątkowym koncepcie, wymyślonym i przeprowadzonym z żelazną konsekwencją, której nie da się nie kibicować. Zawada odpuszcza linearną fabułę na rzecz sugestywnych epizodów, z których wyłania niejednoznaczne oblicze polskiego przemocowego playboya o ukraińskich korzeniach.

Wszystkie recenzje z projektu Unii Literackiej i Empiku można znaleźć na specjalnie przygotowanej stronie - link w grafice poniżej.

Wybór krytyków recenzje